To zadziwiające, jaką ogromną przemianę przeszedł kwartet smyczkowy na przestrzeni wieków. Kiedyś gra czterech muzyków z trudem przebijała się przez rozgadaną publiczność arystokratycznego salonu. Dziś dwóch skrzypków, altowiolista i wiolonczelista nie muszą rywalizować z przystawką czy deserem. Stanowią danie główne. Formacja kwartetu ma status – jak Modigliani Quartet – gwiazd. A zaczęło się dawno temu od kompozytora, którego nazywano trochę pieszczotliwie, a może nieco ironicznie – Papą…
O kim mowa? No cóż, najwięcej mówi się i pisze o Beethovenie i Mozarcie. Najmniej zaś o Haydnie. A to właśnie postać Josepha Haydna unosi się nad całą twórczością kwartetową. Kompozycja zanotowana w katalogu Köchla pod numerem 465 to ostatnia z cyklu sześciu poświęconych Josephowi Haydnowi. Z obszernej dedykacji dowiadujemy się o wielkiej admiracji, jaką Mozart darzył Haydna. Poświęcając te utwory Haydnowi, Mozart napisał, że błaga, aby wybaczył mu wszelkie ich niedoskonałości, i nazywa go ojcem, przewodnikiem i najdroższym przyjacielem. Haydn był pod wielkim wrażeniem tych kompozycji kameralnych. 12 lutego 1785 roku w mieszkaniu kompozytora odbył się mały koncert dla Haydna. Kwartet z Leopoldem Mozartem (ojcem) na skrzypcach oraz Mozartem (na altówce) wykonał m.in. dzieło KV 465 (w zespole grali także baronowie – Anton i Bartholomäus Tinti). Po tym wieczorze Haydn wypowiedział do Leopolda słynne słowa: „Klnę się na Boga i na swój honor, że uważam Pańskiego syna za największego kompozytora, jakiego znam osobiście lub z imienia; ma najdoskonalszy smak i wiedzę na temat komponowania” – słowa te Leopold przytoczył w liście do Nannerl (Mozart Kammermusik, s. IX).
Kwartet „dysonansowy” (wraz z pozostałymi dedykowanymi Haydnowi) powstał w Wiedniu w latach 1782-1783, czyli w czasie, kiedy muzyka autora „Uprowadzenia z Seraju” przybierała coraz dramatyczniejsze tony. Po beztroskich klimatach muzyki plenerowej określanej mianem galant dawno nie było śladu. Analiza porównawcza kwartetów Haydna i Mozarta przerasta rzecz jasna ramy niniejszej skromnej notki, ale zauważmy, że Mozart, uważnie studiując Haydnowskie partytury, upewnił się, że kwartet musi zmierzać w stronę równorzędnego dialogu czterech muzyków, nie powinien być popisem pierwszego skrzypka z akompaniamentem pozostałych instrumentów. Ideą zatem było osiągniecie – jak to określił Goethe – dyskursu czterech inteligentnych ludzi. Poza tym w kwartecie tym dochodzą do głosu także inwencje czysto Mozartowskie – jak ów słynny wstęp „dysonansowy”. W istocie, kiedy w mieszkaniu Mozarta zagrano ów kwartet, musiało to wywołać szok. Wolny wstęp bowiem pełnił w czteroczęściowym cyklu (podobnie było w symfonii) rolę wyraźnego zaznaczenie tonacji głównej. Słuchacz miał utrwalić sobie w głowie tonację zasadniczą, aby zrozumieć ewentualne odejścia o niej w dalszych odsłonach kompozycji. Mozart mało że nic sobie z tej konwencji nie robi. Ów wstęp najeżony jest dźwiękowymi zgrzytami niczym dodekafoniczne utwory Weberna czy Berga. Do głosu dochodzi tu coś bardzo mozartowskiego – obfitość myśli muzycznych. Czyli Mozart melodysta.
Kwartet „Amerykański” Antonína Dvořáka to wespół z jego IX Symfonią (są dźwiękowe podobieństwa między tymi kompozycjami) najpopularniejsze dzieło kameralne. Dvořák stworzył tę muzykę w ekspresowym tempie, podczas wakacji w Spillvile w Iwoa. Kompozytor zrobił sobie wówczas przerwę od pełnienia obowiązków dyrektora Narodowego Konserwatorium w Nowym Jorku. W trzy dni naszkicował całość, a do skompletowania jej potrzebował zaledwie następnych trzynastu. Po wszystkim napisał: „Dzięki Bogu! Ależ jestem rad. To było szybko”. W tej kompozycji czeskiemu artyście udało się osiągnąć równowagę między tak mu właściwą lirycznością a dyscypliną formalną. I nie ulega wątpliwości, że pomógł mu w tym Papa Haydn: „Kiedy napisałem ten kwartet dla czeskiej społeczności w Spilville w 1893 roku, moim zamiarem było stworzenie czegoś, co choć raz byłoby i melodyjne, i proste zarazem, a przed moimi oczami co rusz pojawiał się drogi „Papa Haydn”, to dlatego rzecz jest tak prosta. I dobrze, że taka jest”.
Kwartet francuskiego kompozytora Camille’a Saint-Saëns’a to jedno z dwóch jego dzieł na tę obsadę instrumentalną. Lecz ponieważ kompozycja pochodzi z późnego okresu twórczości, nie słyszymy tu Camille’a Saint-Saëns’a twórcy uroczego „Łabędzia”. Muzyka zaskakuje dramatyzmem, budząc skojarzenia ze szkołą niemiecką, głównie z kameralistyką Brahmsa. Gwałtowne zmiany charakteru, sporo wirtuozerii, a wszystko przełamane rozległymi frazami pełnymi melancholii. Wprawdzie Haydnowska idea w postaci dialogu czterech inteligentnych muzyków zostaje tu zachowana, lecz ekspresja daleko wybiega poza estetykę „Papy Haydna”. Ale przecież, jak zauważył Nietsche: „Źle się wywdzięcza mistrzowi ten, kto na zawsze jego uczniem zostaje”.
------------------------------
dr Mikołaj Rykowski
Muzykolog i dyplomowany klarnecista, związany z Katedrą Teorii Muzyki na Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu. Autor książki i licznych artykułów poświęconych fenomenowi Harmoniemusik – XVIII-wiecznej praktyce zespołów instrumentów dętych. Współautor scenariuszy "Speaking concerts" i autor słownych wprowadzeń do koncertów filharmonicznych w Szczecinie, Poznaniu, Bydgoszczy i Łodzi.
Wystawa dostępna w czasie wydarzenia:
Miejsca. Rekonstrukcja IV | Tadeusz Rolke Tadeusz Rolke ur. 1929 w Warszawie. Jeden z najwybitniejszych autorów w historii fotografii polskiej. Studiował historię sztuki na KUL w Lublinie. W latach 60. pracował w tygodniku „Stolica” oraz miesięczniku „Polska”. W latach 1970-1980 mieszkał w Niemczech i fotografował dla takich czasopism, jak „Stern”, „Spiegel”, „Die Zeit”. W swojej pracy bez trudu zmieniał fotograficzne konwencje, równe sukcesy odnosił jako fotoreporter prasowy, fotograf mody oraz twórca fotografii kreacyjnej.